Quantcast
Channel: Urban State of Mind
Viewing all 164 articles
Browse latest View live

W roli głównej...


Flower by Drew Barrymore, About Face Foundation...

$
0
0
... czyli podkład marki, której właścicielką i zarazem twarzą jest jedna z moich ulubionych aktorek Drew Barrymore.


Flower ma bardzo ciekawą filozofię, która zdaje się być psztyczkiem prztyczkiem w nos współczesnym zasadom rynku. Firma zdecydowała nie płacić za reklamę swoich produktów, w zamian za to inwestując $$$ w ich jakość. I rzeczywiście - odkąd tu mieszkam nie widziałam ani jednego spotu/rozkładówki mających na celu ich promocję! A co z jakością?



About Face Foundation* to pierwszy produkt Flower, z jakim miałam okazję się zapoznać. Według informacji, jakie znalazłam na oficjalnej stronie internetowej firmy, jest to podkład nawilżający z dodatkiem witamin C i E, zapewniający naturalne, nieskazitelne krycie. Bezzapachowy. Nie zawiera parabenów. Nietestowany na zwierzętach. Dostępny w 14 odcieniach, od *bardzo* jasnych po bardzo ciemne.


About Face zapakowany jest w ciężką, szklaną butelkę z pompką. Wygląda całkiem ładnie, chociaż moim skromnym zdaniem, jego biała, masywna, plastikowa zatyczka nieco psuje efekt swoją topornością. Tak, wiem - czepiam się.


Mój odcień to LF5, podczas gdy numeracja zaczyna się na jedynce! Nawet jak na rynek amerykański jest to spory ukłon w kierunku bladolicych. Brawo, Flower!


Konsystencja About Face Foundation jest niesamowicie kremowa i bogata - podejrzewam, że suche cery mogłyby go za nią naprawdę pokochać. Zgodnie z obietnicami producenta, podkład *naprawdę* nawilża i (wedle moich odczuć) robi to znacznie lepiej niż pięciokrotnie droższy od niego YSL Youth Liberator Serum Foundation (recenzja klik). To uczucie komfortu i odżywienia towarzyszy nam przez ładnych parę godzin.




Nakładając Flower About Face Foundation czuję się, jakbym aplikowała na twarz nie kosmetyk kolorowy, a pielęgnacyjny! Co za tym idzie, w przypadku mojej tłustej cery konieczne jest natychmiastowe zmatowienie. Absolutnie nie ma mowy, abym mogła wyjść do ludzi w About Face w wersji solo. Zdjęcie obok (drugie od góry) doskonale pokazuje, co mam na myśli (kliknijcie w nie, aby powiększyć)...

Krycie podkładu opisałabym jako średnie. Fantastycznie wyrównuje koloryt cery, tuszuje zaczerwienienia i wszelkie mniejsze niedoskonałości, wygładza suche skórki. Nie osadza się w porach, jednak zauważyłam, że lubi czasami powłazić w większe zmarszczki.

Generalnie byłabym z niego bardzo zadowolona, gdyby nie pewien szkopuł - mianowicie trwałość. Bez względu na to, co na i/lub pod niego kładę, wystarczą dwie godziny, aby moja twarz rozbłysła bardzo nieestetycznym blaskiem. Po około trzech, podkład najzwyczajniej w świecie z niej spływa. Po trzech i pół nie ma po nim śladu.

Ergo - pomimo iż nawilżenie odczuwalne po jego aplikacji uważam za bardzo przyjemne, About Face jest po prostu za ciężki dla mojej tłustej cery.

Jestem szalenie ciekawa, jak spisałby się na cerze suchej/normalnej... na pewno nie omieszkam sprezentować go jakiejś "podkładolubnej" koleżance :]
 





Podkład About Face oraz inne kosmetyki marki Flower dostępne są w sieci Walmart na terenie Stanów Zdjednoczonych. Jeśli miałyście z nimi styczność, koniecznie dajcie znać, jak sprawdziły się na Was. Jeśli nie miałyście, a chciałybyście mieć - napiszcie w komentarzach dlaczego. Najciekawszy komentarz zostanie nagrodzony mikro-niespodzianką :]

*próbka PR*

Kto rano wstaje...

Niesamowite dary...

$
0
0
... czyli parę słów i cała masa zdjęć bardzo wyjątkowego prezentu, który dostałam od CatKRM podczas naszego spotkania w San Francisco.


Generalnie jestem "niemydłowa", ale coś czuję, że to się niebawem zmieni...



Long story short - Kasia zajmuje się własnoręcznym wyrabianiem mydeł, peelingów, balsamów, itd.  Przy okazji ma chyba problemy ze wzrokiem, bo przed naszym spotkaniem wyraźnie napisałam jej maila o treści "nie szalej z fantami", a patrzcie, co mi przywiozła...


... toć to szaleństwo!

Mało tego - jestem pod ogromnym wrażeniem nie tylko prezentacji (śliczności!), ale przede wszystkim zapachów... Gdy po raz pierwszy odkręciłam wieczko peelingu kawowo-cynamonowego, to myślałam, że odfrunę... i mam tak do tej pory! Czysty obłęd. Szkoda, że technologia nie jest jeszcze na tyle zaawansowana, żeby móc się dzielić zapachami online...














Kasia, nawet nie wiem, jak Ci dziękować za tak fantastyczny prezent...


Zestawy MAC wędrują do...

$
0
0
... czyli ogłoszenie wyników mojego "trójkowego" rozdania.





Zestaw MAC Stroke of Midnight Nude Eye Bag wygrała...


Nastomiast zestaw MAC Stroke of Midnight Nude Lip Bag wygrała...


Dziewczyny, poproszę o wysłanie mi maila z Waszymi adresami na: urban.warrior.nyc@gmail.com. Czekam!

Gratulacje dla zwyciężczyń i ogromne podziękowania dla wszystkich za udział. Trzymajcie rękę na pulsie, bo kolejne rozdania już niebawem :)

Kupcie natychmiast, zanim zniknie!

$
0
0
... czyli parę słów o tzw. owczym pędzie, "limitkowej" głupawce i tym, jak bardzo potrafimy czasami siebie same i na wzajem nakręcić. Pół żartem*, pół serio, na przykładzie różu, za którym wytrwale chodziłam ponad 3 (słownie: trzy) lata!



Wszystko zaczęło się od podczytywania amerykańskich blogów (bo latem 2010 roku polskich było jak na lekarstwo - o ile w ogóle). Bodajże na temptalii dowiedziałam się wtedy, że MAC wypuści niebawem limitowaną kolekcję, w której skład wchodzi m.in. przecudowny róż z konikiem morskim i wodorostami, który wyprzeda się w parę godzin od premiery. Jako, że akcja działa się krótko po moim przylocie do USA, postanowiłam, że owy kosmetyk zdobędę! Jak nie, jak tak?!

Nawet nie wiem, ile zeszłam sklepów i butików - stacjonarnych, jak i tych online. Wszędzie "sold out". Wszędzie. W Nowym Jorku, Denver i Chicago. Jednocześnie na coraz to nowych blogach pojawiały się coraz to nowe zachwyty na temat tego cudu świata, a im więcej mijało czasu, tym bardziej oddalała się moja wizja jego realnego posiadania. W końcu (niby) dałam sobie spokój, ale i tak, kierowana jakąś dziwną "siłą", raz na jakiś czas sprawdzałam portale aukcyjne w nadziei, że znudzone nim jednostki wystawią go na sprzedaż za cenę bliską oryginalnej.

Byłam nie tylko nawiedzona, ale i przy okazji naiwna :] W międzyczasie kosmetykowy światek wciągnął mnie na całego (założyłam nawet na ten temat bloga! ;). Moja "kolekcja" poszerzała się o coraz to nowe egzemplarze mazideł różnej formy i rodzaju, mieszkanie nawet nie wiem kiedy zaczęło przypominać drogerię, a ja wciąż chciałam "ten pieprzony róż z temptalii"... Zalegał mi na tyłach umysłu przez ponad trzy lata!

Dwa miesiące temu w końcu go kupiłam. Na ebayu. Za wyjątkowo ludzką (choć wciąż wyższą od oryginalnej) cenę. Drei - zwei - eins - MEINS! Gdy doszedł, otwierałam kopertę trzęsącymi się rękoma, z namaszczeniem jopiąc się na niego, jakby był dziełem na miarę sufitu Kaplicy Sekstyńskiej...


W końcu po paru godzinach, a może nawet dniach (nie pamiętam), chwyciłam za pędzel i postanowiłam "to zrobić". I zrobiłam. I...


... z niedowierzaniem spojrzałam w lustro. Raz. Drugi. Dziewiąty. Tyle szumu o COŚ TAKIEGO?! Ani to się fajnie nie nakładało (mocno napigmentowane i tępe w jednym), ani to jakoś spektakularnie wygląda... Nie sprząta, nie zmywa, nie gotuje, przy rozliczeniach podatkowych też na niewiele się zda... Ot, przeciętny róż do policzków. A przecież miał uczynić ze mnie lepszego człowieka?! What (the f*ck) happened?!

Mówiąc krótko - dałam się wkręcić. Zarówno magii "edycji limitowanej", jak i powszechnej manii "chcieć-miecia". Z jednej strony śmieję się sama z siebie, definiując całą tą akcję jako komiczno-debilno-uroczą, z drugiej - poczułam się skutecznie wyleczona z grasującego od lat w kosmetycznym światku wirusa LE (=limited edition). Dałam się nabrać i opętać dwa razy (o tym drugim napiszę Wam niebawem). Trzeciego nie będzie! :)

A Wy? Jaki macie stosunek do "limitowanek"? Przechodzicie koło nich obojętnie, czy swędzi Was karta/gotówka, by kupić to coś, co za x dni/tygodni/miesięcy nie będzie już dostępne dla zwykłych zjadaczy chleba? ;) Koniecznie dajcie znać w komentarzach!
    

* Gwoli wyjaśnienia - wbrew pozorom, zdaję sobie sprawę z tego, że na świecie istnieją znacznie większe nieszczęścia niż niemożność wejścia w posiadanie jakiegoś bzdetnego kosmetyku. Co więcej (choć rzadko daję to po sobie poznać ;), sama mam w życiu większe problemy niż ten opisany w powyższym poście (naprawdę! ;). Dlatego nawet jeśli mój język i styl przekazu kipi powagą (choć chyba wyraźnie prześwituje z niej sarkazm?), potraktujcie proszę całość z przymrużeniem oka. W końcu jesteśmy tu po to, by się trochę zrelaksować, prawda? :)

Urban Butt: ZWOW - od którego zacząć?

$
0
0
... czyli pytanie, które coraz częściej zadajecie mi w mailach.

Generalnie nie lubię robić za wyrocznię w żadnej dyscyplinie, a już na pewno nie w tych ocierających się o temat zdrowia. Po pierwsze, nie mam ku temu uprawnień, po drugie - nie znam Was, nie wiem, w jakiej jesteście kondycji, jaki rodzaj ćwiczeń lubicie najbardziej, a jakiego wcale. Pamiętajcie proszę, że każdy z nas jest inny, ma inną historię, doświadczenia, ograniczenia...  To, co jest proste dla jednego, dla drugiego będzie za pierwszym, drugim, a może nawet i trzecim razem nie do przejścia. To Wy musicie znać swoje granice i podchodzić do ich przekraczania bardzo ostrożnie. Szczególnie jeśli ćwiczycie/chcecie ćwiczyć sami w domu.




W chwili obecnej jestem na ZWOW 30 (szłam po kolei, najpierw przez płyty, potem przerzuciłam się na treningi online i idę chronologicznie). W związku z tym, jestem w stanie odnieść się (subiektywnie!) do poziomu trudności/łatwości tych właśnie pierwszych trzydziestu treningów. Możliwe, że wśród późniejszych ZWOW'ów znajdą się zestawy jeszcze "prostsze". Nie robiłam, więc nie mam jak wiedzieć.

Moim dotąd ulubionym i (o zgrozo) chyba najprostszym ZWOW'em jest ZWOW 26.



Jest to taka typowa "napie*dalanka", 30 sekund to, 30 tamto i tak non stop przez 10 minut. Fanastyczne jest w tym treningu to, że ze względu na tempo i częstą rotację ćwiczeń, nie mamy nawet czasu na to, by rozmyślać o tym, co nas boli ;) Ani się nie obejrzymy, a już jest koniec. W dodatku ćwiczenia nie są jakoś specjalnie wymagające - owszem, mięśnie czuje się całkiem konkretnie, ale nie jest to szaleństwo na miarę pistol squats (których notabene do tej pory nie potrafię w 100% poprawnie wykonać :/) czy 50 burpees pod rząd w ramach rozgrzewki...

Kolejnym nieskomplikowanym, choć wciąż wymagającym ZWOWem jest ZWOW27, który poczują przede wszystkim dolne partie ciała ;) Gdy robiłam go po raz pierwszy, na początku myślałam "ale łatwizna"... a pod sam koniec miałam nogi z waty, dosłownie same się rozjeżdżały ;)



Te dwa treningi to tylko moje sugestie. Jeśli chcecie zacząć ćwiczyć z Zuzką, to najlepszym rozwiązaniem będzie po prostu poświęcić trochę czasu na samodzielne zapoznanie się z jej "twórczością" i dobranie sobie treningów indywidualnie. Nie idźcie na łatwiznę. Nikt nie będzie wiedział lepiej niż Wy, co sprawi Wam radość, co zachęci, a co zniechęci. Z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że ZWOWy obfitują w pompki wszelkiej maści i rodzaju, wariacje na temat burpees i przysiadów/wykroków, więc jeśli nienawidzicie tych ćwiczeń, to ZWOWy są właściwie stworzone dla Was :D

Zasada jest prosta - najważniejsza jest forma i poprawność. Czas to kwestia drugorzędna. Przed rozpoczęciem ćwiczeń koniecznie zróbcie sobie porządną rozgrzewkę, po czym powoli przeanalizujcie to, co będziecie danego dnia robić. Wykonajcie w wolnym tempie dwa-trzy powtórzenia każdego ćwiczenia, aby się z nim zapoznać, oswoić. W trakcie treningu, jeśli musicie, zastopujcie filmik, by złapać oddech i napić się wody. Nie należy oczywiście przeginać w drugą stronę, bo odwalanie prowizorki nikogo donikąd jeszcze nie zaprowadziło, ale pamiętajcie, że przy tak dynamicznych treningach, warto podejść do sprawy ostrożnie, aby nie nabawić się niepotrzebnych kontuzji. Szczególnie na początku!

Mam nadzieję, że post ten okazał się przydatny. Wiem, że w czasach, kiedy każdy jest ekspertem od wszystkiego, takie nakłanianie do samodzielnego "research'u" może się wydawać mało przekonywujące. Ja jednak wyznaję zasadę, że nie istnieje jedno idealne rozwiązanie i warto poświęcić trochę czasu, myśli i energii na wybranie własnej ścieżki. Szczególnie, gdy stawką jest coś tak ważnego jak zdrowie.


Tydzień w dzień: 3...

$
0
0
... a teoretycznie 4, ale w zeszłą niedzielę nie było, na rzecz relacji z San Francisco (kto nie widział ten klik).

Nie mogę uwierzyć, że mamy już grudzień i że za 30 dni skończy się rok 2013... choć z drugiej strony wcale nad tym nie ubolewam, gdyż trzynastka do jakoś specjalnie udanych raczej nie należała... Ale to nie miejsce ani pora na wielkie podsumowania. Zanim kompletnie odpłynę na fali malkontenctwa, zaciągam hamulce i skupiam się na minionych siedmiu dniach. Jazda!





Od jakiegoś czasu poniedziałkowe poranki spędzam na lekturze (elektronicznego wydania) Newsweek Polska. W zeszłym tygodniu trafiłam tam na bardzo ciekawy artykuł, który najpierw rozśmieszył mnie do łez, a następnie wprowadził w głęboką refleksję na temat tego, jak internet potrafi "wydłużać" pamięć zbiorową, a wręcz sam nakręcać historie, które bez jego pomocy przeszłyby małym echem do przeszłości w parę dni/godzin, a może nawet nigdy nie ujrzałyby światła dziennego?






... podobnie jak moja radosna twórczość w formie tego blogaska, który w ciągu ostatnich 30 dni został przez Was wyświetlony ponad pół miliona razy... To istne szaleństwo, w życiu nie spodziewałabym się, że do czegoś takiego dojdzie. Jedyne, co mogę w tej sytuacji zrobić, to Wam serdecznie podziękować. Jakkolwiek pretensjonalnie to nie zabrzmi - byłam i wciąż jestem szczerze wzruszona.







Moją radość zdecydowanie zakłócił epizod z bazą pod podkład Benefit Stay Flawless. Producent obiecuje nam 15 godzinną trwałość... ta, chyba tylko wtedy, gdy pozostawimy ją nietkniętą w opakowaniu i sięgniemy po coś innego. Po nałożeniu na twarz (cera tłusta) nie dość, że już po 20 minutach zaczęłam się świecić jak psu klejnoty, to pod wieczór miałam okazję dać pole do popisu środkom na wypryski... tak wielgachnej guli na brodzie nie miałam od czasów liceum. Absolutnie nie odważę się sięgnąć po to dziadostwo po raz kolejny. Dajcie znać, czy u Was się sprawdza?! Jestem szalenie ciekawa!








Koniec świata? Nie, to tylko zachód słońca. Całkiem spektakularny jak na mój gust.










 
Choć może zdjęcie obok nie oddaje w pełni ich apokaliptycznego klimatu, moje porządki były równie spektakularne jak prezentowany powyżej zachód słońca. Tym razem postanowilam nie rozmieniać się na drobne i porobiłam w szufladach naprawdę duże czystki, zostawiając sobie tylko to, czego używam regularnie i z przyjemnością. Cała reszta znajdzie niebawem nowy dom.












"Dostawa" od sroki - w samą porę! Miejsce w szufladach już jest :D















Niedzielny OOTD. Wszystkie Nerkowce i inne Fiaty mogą się schować przy moich gaciach w małpki :> A tak na serio - lubię, gdy w domu jest mi po prostu ciepło i wygodnie. Zestaw obok spełnia wszystkie te wymagania i w dodatku wygląda zdaniem mojej lepszej połówki "super cute". No ma się ten styl... ;))))






A Wy? W czym najchętniej ganiacie po domu zimą? I przede wszystkim - jak Wam minął ten tydzień? Jesteście gotowe na grudzień?



MAC by Marilyn Monroe, Scarlet Ibis...

$
0
0
... czyli szminka z jednej z zeszłorocznych kolekcji. Jedna z niewielu tej firmy, które *naprawdę* lubię...




Scarlet Ibis zachwyca zarówno intensywnym odcieniem, jak i cudownie kremową konsystencją. Jej wykończenie jest matowe.



Pigmentacja tej szminki jest absolutnie obłędna. Jedno pociągnięcie zapewnia pełnię koloru...


A na ustach prezentuje się tak:


Jest bardzo trwała, nie migruje, nie wysusza.

#kocham


Illamasqua Nail Varnish, Baptiste...

$
0
0
... czyli jeden z wielu darów, jakie otrzymałam od Frau Sroki (tych, którzy niebardzo wiedzą o co chodzi, odsyłam na mój instagram).


Gdy wyjęłam go z kartonu, od razu wiedziałam, że będzie pierwszym kosmetykiem, który wypróbuję.




Już na samym wstępie przepraszam za stan moich skórek i paznokci - tym razem rzeczywiście straszą. Długie i intensywne seanse w kuchni raczej im nie służą, ale obiecuję, że będzie lepiej.



Illamasqua Baptiste to przepiękna, metaliczno-perłowa śliwka, z której pod odpowiednim kątem padania światła "prześwituje" granat.


Aplikacja lakieru jest bezproblemowa, a krycie - imponujące. Już jedna warstwa wygląda całkiem wyjściowo! Ja jednak postanowiłam posłuchać rad producenta i nałożyłam dwie...





Jestem zachwycona - zarówno odcieniem, jak i jego blaskiem (wspomaganym Essie GTG). Zdaję sobie sprawę, że estetyka aplikacji i prezentacji pozostawia wiele do życzenia, ale cóż - każdy ma lepsze i gorsze dni ;)
Jedynym minusem tego lakieru jest jego trwałość - pościerał się z końcówek już po jednym dniu. Choć z drugiej strony, może to po prostu wina mojej kuchennej aktywności? Wszystko możliwe.

A Wy, lubicie takie śliwki? Dajcie znać!



W roli głównej...

$
0
0
... Chanel Ombre Contraste Notorious. Produkt, który posiadam od stosunkowo dawna, jednak dopiero teraz zaczynam go oswajać... Pełną recenzję zrobię za jakiś czas, dziś tylko kilka pstryków. Enjoy!









Jedna seria, dwa kremy, dwie opinie...

$
0
0
... czyli Pharmaceris T w natarciu!
 

Co ciekawe, wynik końcowy eksperymentu z tymi kremami w roli głównej zaskoczył mnie samą - spodziewałam się, że będzie dokładnie na odwrót!




O kremie Pharmaceris T Sebo-Almond Peel marzyłam długo i namiętnie, zanim udało mi się go zdobyć. Po przeczytaniu pierdyliarda bardzo mieszanych w swym wydźwięku recenzji (notabene tutaj znajdziecie jedną z obszerniejszych, która zapadła mi w ostatnio pamięć), był jednym z pierwszych produktów, po które pognałam do Superpharm podczas mojego czerwcowego pobytu w Polsce. Mniej więcej dwa miesiące temu, podekscytowana rozpoczęłam moją 10% kurację i...


Zanim przejdę do konkretów przypomnę, że moja skóra uwielbia kwasy (szczególnie glikolowy i salicylowy). Zawsze z radością oczekuję jesieni, by móc w spokoju ducha rozpocząć coroczne złuszczanie. Pharmaceris Sebo-Almond Peel był moim pierwszym w życiu kosmetykiem z kwasem migdałowym. Oczekiwania? W zupełności zgodne z obietnicami producenta, czyli:

Wybaczcie - zapodziałam gdzieś kartonik mojego egzemplarza, więc muszę się posiłkować opisem z wizażu :)

Niestety, nic z tego nie wyszło. Po pierwsze - jego silikonowa konsystencja przyprawiała mnie o ciarki. Po rozprowadzeniu go na skórze, za każdym razem miałam wrażenie, że zamiast się w nią wchłaniać, to na niej osiada... i to w taki mało przyjemny (wyczuwalny) sposób.  Zapach wybaczam, bo po paru opakowaniach Lysanel Alpha niewiele mnie już w tej kwestii bulwersuje.
Po drugie (i najważniejsze) - kompletnie nie ruszył mojej skóry. Stosowałam go codziennie wieczorem (na noc) i chociaż na samym początku miałam przebłyski, że "chyba jest troszkę lepiej" ( = delikatna redukcja zaskórników), tak im dalej w las, tym mniej było spektakularnie. Po ok. 2 tygodniach przestał robić cokolwiek... Nie odnotowałam nawet podsuszenia/złuszczania - ot, parę skórek tu i ówdzie. I tak przez półtorej miesiąca. Ostatecznie doszłam do wniosku, że szkoda mi na niego czasu i wolę sięgnąć po coś skuteczniejszego. 
Podsumowując - jestem rozczarowana i z pokorą wracam do dział glikolowych ;)


Sytuacja wygląda zupełnie inaczej w przypadku jego "seryjnego" brata. Pharmaceris T Octopirox Krem Kojący do Twarzy* znalazłam w paczce, którą dostałam od "Erisek" w lipcu. Była to dla mnie kompletna nowość, nigdy wcześniej o nim nawet nie słyszałam. Na początku podeszłam do niego jak do jeża, jednak po bardzo pozytywnym doświadczeniu z Pharmaceris Hydro Rosalgin (pisałam o nim tutaj), stwierdziłam, że spróbuję i... tym oto sposobem dzisiaj (dosłownie parę godzin temu) zdenkowałam moją pierwszą tubkę!


Pokochałam Octopirox od pierwszego użycia. Za co?

 
Nie przypominam sobie w mojej kosmetycznej "karierze" kremu, który nawilżałby skórę w tak głębokim stopniu, jednocześnie  nie wzmagając jej przetłuszczania. Octopirox naprawdę koi, odżywia, niweluje nieprzyjemne uczucie ściągnięcia (odkąd mieszkam w klimacie pustynnym, mam z tym problem po każdym prysznicu)... Po jego aplikacji twarz jest miękka i przyjemna w dotyku. Krem ma genialną (bogatą!) konsystencję (w sam raz na zimne dni - latem może być za ciężki!), jednak stosunkowo szybko się wchłania i nie pozostawia po sobie tłustego filmu. Nakładałam na niego wszelkie możliwe podkłady i pudry - żaden z nich się nie zrolował, ani nie zważył. Trwałość też bez zarzutu. Jestem zachwycona!


Jedyne, do czego mogę się przyczepić to opakowanie. Dlaczego tubka? Przecież te próżniowe pojemniki z pompką (vide Pharmaceris Hydro Rosalgin, Sebo-Almond Peel i inne) są o wiele praktyczniejsze!


Pomimo parafiny w składzie absolutnie mnie nie skrzywdził. Nie mam pojęcia, jak wpływa na łuszczącą się skórę, bo chociaż próbowałam ;), to nie było mi jeszcze dane jej w tym sezonie doświadczyć. Z czystym sercem polecam osobom borykającym się z przesuszoną i zestresowaną klimatem skórą, a sama zapisuję go na listę potencjalnych powrotów!

***


Założę się, że część z Was miała już do czynienia z Sebo-Almond Peel... a co z Octopirox? Koniecznie dajcie znać w komentarzach. Pamiętajcie, że Wasze opinie są cennym źródłem informacji nie tylko dla mnie,  ale przede wszystkim dla innych czytelniczek bloga. Serdecznie zapraszam i zachęcam do wyrażania własnych opinii - nawet/w szczególności ;) jeśli różnią się od moich!


*Produkt oznaczony gwiazdką to próbka PR



Chanel Le Vernis 657 Azure...

$
0
0
... czyli jeden z najpiękniejszych lakierów, jakie było mi dane kiedykolwiek posiadać. Aleksandro, dziękuję po raz kolejny i jednocześnie przeklinam Cię w myślach - przez Ciebie moja miłość do Essie przeszła jednym płynnym ruchem na ponad trzykrotnie droższe lakiery do paznokci Chanel. Chcę je wszystkie.


Na samym wstępie uprzedzam - zdjęcia nie oddają jego pełnego uroku. To jeden z tych okazów, które *trzeba* zobaczyć na żywo.





Generalnie nie jestem fanką duochromów, ale Chanel Azure autentycznie mnie porwał... Tak pięknie gra ze światłem! Każdy najmniejszy ruch dłonią odsłania inne jego oblicze i obnaża, jak bardzo złożonym jest odcieniem. Nawet teraz, pisząc na klawiaturze, co i rusz zerkam w dół na moje palce i z zachwytem przyglądam się opalizującej tęczy niebieskości - od seledynu aż po kobalt...




Te z Was, które znają mnie trochę lepiej i dłużej, wiedzą, że bardzo długo miałam niesamowicie negatywny stosunek do lakierów marki Chanel. Było to rezultatem doświadczenia z czasów studenckich, kiedy pewnego dnia (pamiętam to jak dzisiaj!) postanowiłam zaszaleć i kupić sobie czerń, wchodzącą bodajże w skład jakiejś ich ówczesnej limitowanki. Był to dla mnie wtedy naprawdę ogromny wydatek. Nie spodziewałam się cudów, ale po prostu porządnego produktu... i bardzo srodze się rozczarowałam. Lakier nie dość, że potrzebował do pełnego krycia minimum 3 warstw, to za cholerę nie chciał wysychać, a w dodatku zgluciał w buteleczce w niecałe dwa miesiące. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy więcej... Ale, jak głosi przysłowie - nigdy nie mów nigdy.




Z aplikacją Azure nie miałam najmniejszego problemu. Dwie warstwy zapewniają pełne krycie. Pomimo swojego metalicznego wykończenia, nie pozostawia smug (na zdjęciach, jakby się postarać, można je dojrzeć, ale na żywo są praktycznie niewidoczne). Schnie bardzo sprawnie, a potem trzyma się na paznokciach w stanie idealnym minimum 4 dni. To świetny wynik, który dodatkowo zachęca mnie do wgłębienia się w lakierowy asortyment Chanel. 







Azure hipnotyzuje i wciąga. Jest w nim coś niepokojącego. Choć z założenia jest kolorem lata, to najzwyczajniej w świecie nie potrafię się powstrzymać, by nie nosić go jesienią...

Tym samym mój apetyt na lakiery marki Chanel sięgnął zenitu... słyszysz, Mikołaju?! :)

ps. Dla porównania - zdjęcia tego samego okazu u Oli.




Co to będzie?!

$
0
0
Ostatnio część Polonii amerykańskiej ;) oszalała na punkcie piankowych papilotów. Zakochana w tym, co zobaczyłam tutaj, postanowiłam dać im szansę!




Niestety ja nie miałam tyle szczęścia co Kasia i nie udało mi się znaleźć tych papilotów w Rossie. Widziałam je natomiast w ULTA, ale ich cena (blisko $10) skutecznie mnie odstraszyła. Z pomocą przyszła mi więc xbebe18, która zasugerowała ebay. Bingo! Za zestaw 10 sztuk zapłaciłam $3 (z przesyłką włącznie). Kupiłam dwa.



Spało mi się z nimi koszmarnie - mam ogromną nadzieję, że efekt końcowy będzie wart tej pół-zarwanej nocy... Szczegóły wkrótce!

Radocha z Chin za trzy dolary?! [DUŻO ZDJĘĆ]

$
0
0
... czyli - co tu dużo gadać - warto było trochę pocierpieć :D Chociaż na samym początku wydawało się, że efekt końcowy będzie średni w kierunku tragiczny...


... to ostatecznie jedyne, na co mogę narzekać, to to, że Matka Natura nie wpadła na to, by dać mi takie włosy do kompletu z resztą 29 lat temu ;) Zanim klikniecie dalej, ostrzegam - zdjęć jest sporo! Już dawno nie miałam takiej radochy z cykania tak (kolokwialnie) zwanych "samojebek" ;)



Celowo pozostawiłam ten sam "outfit" i makijaż, co w poprzednim poście. Dzięki temu doskonale widać, jak wielką różnicę w wyglądzie sprawiają włosy...














Nieskromnie powiem, że jestem zachwycona rezultatem tej przecierpianej nocy. Loki mają idealną wielkość, i są bardzo sprężyste. Papiloty (zamawiałam je tutaj) nałożyłam wczoraj wieczorem na świeżo umyte włosy. Jedno opakowanie (10 sztuk) wystarczyło mi spokojnie na całą głowę. Wspomogłam się *odrobiną* pianki L'Oreal EverStyle Curl Activating Mousse. Zdjęłam je po ok. 10 godzinach od nałożenia. Aby otrzymać to, co widzicie powyżej z tego, co zobaczyłyście na samym początku posta (pierwsze zdjęcie), delikatnie roztrzepałam loki palcami, masując je przy tym u nasady, aby je trochę podnieść.

Dają radę, prawda?! A jeśli wcale nie prawda, to koniecznie zhejtujcie, żebym przez przypadek nie wyszła tak do ludzi ;)








Nic nie kupię!

$
0
0
... na przecenach i wyprzedażach w tutejszych drogeriach. Po zeszłotygodniowym "przeglądzie" mojego asortymentu kosmetycznego doszłam bowiem do wniosku, że nagromadziło mi się zdecydowanie za dużo "szajsu". Bo przecież jak jest "BOGO 50% off" (czyli kup jedno i drugie masz 50% taniej), to "żal" nie wziąć dwóch. Albo jak jest -40% na wszystko, to święto lasu i szał pał. No i wszystkie te nowości/limitki, które "trzeba" pokazać na blogu...



Nie.

Wystarczy.

Doszłam w swoim życiu do punktu, gdzie (w większości jego aspektach - nie tylko kosmetycznym) pragnę i potrzebuję odrobiny minimalizmu (masło maślane czy oksymoron?! ;). Mam dość bałaganu, przepychu, gromadzenia i zbieractwa, bo "szkoda wyrzucić/oddać", bo "a nuż się jeszcze przyda w najmniej oczekiwanym momencie?!"... Zrobiłam ogromny przegląd "kuferka". Dziś czeka na mnie szafa. I jestem dziwnie podekscytowana tymi "porządkami".

Przeglądając w internecie rozmaite haule z wyprzedaży w amerykańskich drogeriach, postanowiłam, że ja tym razem nie wpadnę w pułapkę polowania na okazje. Milani 75% off? Co z tego, i tak dawno kupiłam już to, co chciałam. Physicians Formula 50% off? Na cholerę mi kolejny róż czy puder, który swoim ogromniastym opakowaniem będzie tylko zagracał szufladę?! Szminki, korektory, błyszczyki... mam tego sporo, a co więcej - ciągle łapię się na tym, że i tak sięgam w kółko po te same, "ulubione"...

Około rok temu zrobiłam ogromną "czystkę" w swoich cieniach do powiek. I wiecie co? Ani razu nie zatęskniłam za tym, co sprzedałam/oddałam. Podejrzewam, że tak samo będzie i tym razem z całą resztą.

Od dzisiaj stawiam na jakość. Wyjątkowość. Przydatność. "Przemyślaność". Koniec z zakupami pod wpływem impulsu, kolorowych naklejek promocyjnych i kuponów. The end.

***

Post ten jest tylko zlepkiem paru moich przemyśleń, zainspirowanych wydarzeniami minionych paru tygodni. Nie traktujcie go jako gorzkich żali na fujarce czy publicznego auto-linczu, bo naprawdę nie o to tu chodzi :) Przy okazji podkreślam, że absolutnie nikogo tutaj (ani nigdzie indziej) nie oceniam, nie osądzam, nie biczuję, nie krytykuję, nie poniżam. Ot, usiadłam, napisałam, co myślałam i puszczam to w eter. A nuż ktoś uzna to za "przydatne"?! You never know...

 


A w główce marzeń sto...

$
0
0
... czyli co bym chciała od Mikołaja! Odrobina abstrakcji przeplatana realizmem :D A co! Przecież marzyć sobie można do woli! :)






1. Torba Dziki Józef. Wielka, czekoladowa, wiotka. Nawet nie mam pojęcia ile kosztuje, bo producent nie raczy informować nas o cenach na swojej stronie. A szkoda.

2. Tom Ford Tobacco Oud, EDP. A najlepiej cała kolekcja zapachów tego pana. Sahara Noir tak mnie porwała, że chcę wszystko, co ma atomizer i jego logo na opakowaniu. Cena jednej flaszki z serii Private Blend: $210

3. Kolacja z Marc Jacobs. Albo chociaż lunch.  Bardzo chciałabym go poznać osobiście.

4. Zestaw hantli Bowflex 552 + stojak. Moje "piankowe" ośmiofuntowe maluchy już dawno przestały stanowić dla mnie wyzwanie. Bowflexy można ustawić na ciężar od pięciu do pięćdziesięciu dwóch funtów. Jak na moje warunki i potrzeby byłyby *idealne*. Cena: $350

5. Lifetime supply of coconut products - czyli nieograniczone ilości (czystych) produktów z kokosa. Odkąd przeszłam na Paleo, to właśnie one zdecydowanie królują w mojej kuchni. #kocham

6. Chanel Les Beiges, w odcieniu 10. Czyli powoli zbliżamy się do poziomu ziemi i wykonalności ;) Ten puder chodzi już za mną od miesięcy. Kupiłam sobie nawet jego miniaturkę na ebayu, ale jest tak prześliczna, że szkoda mi jej "psuć" (zrozum kobietę ?!). Z pełnowymiarówką rozprawiłabym się zdecydowanie mniej emocjonalnie! Cena: $57.50

7. Zestaw silikonowych narzędzi do gotowania/pieczenia w obłędnych kolorach. Bo ostatnio spędzam sporo czasu na kulinarnych eskperymentach, a lubię otaczać się ładnymi, kolorowymi przedmiotami.

8. Nom Nom Paleo, czyli książka kucharska jednego z moich ulubionych Paleo-blogów (pod tym samym tutułem). Wychodzi na rynek za 10 dni... Odliczanie trwa! Cena: $23

9. Alexander McQueen Oversized Skull Wool Scarf - bo kocham szale i McQueena. Po prostu. Cena: $235

10. Keurig Platinum Brewer - bo odkąd odkryłam ten system robienia kawy, moje lenistwo sięgnęło zenitu i nie chce mi się zaparzać całych dzbanków. Poza tym uwielbiam wkłady Starbucks Verona i Sumatra i uważam, że smakują lepiej z Keurig'a niż z samego Starbucksa ;) Cena: $180

***

A jakie są Wasze marzenia (skupmy się na tych materialnych :D) ? Duże, małe, realne, nierealne? Jestem niesamowicie ciekawa! Popuśćcie Wasze wodze fantazji w komentarzach!


Tydzień w dzień: 4...

$
0
0
... czyli obrazkowe podsumowanie ostatnich 7 dni. Zapraszam!




 
Moje Zuzkowe boje nadal trwają. Na Instagramie stworzyłam swojego rodzaju "pamiętnik potreningowy", gdzie uwieczniam swój stan ducha i ciała, wzbogacając go o mikro komentarz-recenzję każdego wykonywanego przeze mnie danego dnia ZWOW'u. W większości przypadków wygląda to mało estetycznie, ale ma dla mnie (i wiem, że dla niektórych z Was również - dziękuję za wszystkie maile! :*) dziwną wartość motywacyjną... Pcha mnie do przodu - szczególnie w dni, kiedy nie chce mi się najbardziej. Tak, wiem, jestem dziwna.




Moje "paleowanie" też trwa wciąż w najlepsze! Po ponad dwóch miesiącach jedzenia wedle zasad tej "diety" wiem (a raczej wiemY - bo małża też siłą rzeczy zaraziłam), że jest to coś niemalże stworzonego dla nas. Nasze paleo obfituje nie tylko w sporą ilość jaj, warzyw, mięs i kokosa pod wszelką postacią, ale też niesamowite desery... Co prawda nie zaliczają się one do kategorii posiłków niskokalorycznych, ale who TF cares?! Zbicie wagi to tylko "efekt uboczny" tego stylu życia, więc absolutnie nie przeszkadza nam, że leci wolniej niż na samym początku. Na zdjęciu obok: ciastka "siedmiopoziomowe", na punkcie których B. najzwyczajniej w świecie oszalał ;)


Ja natomiast oszalałam na punkcie wosków Glade. Uwielbiam je za cudowne, intensywne acz nieprzytłaczające zapachy oraz bardzo praktyczne opakowanie! Podoba mi się, że nie trzeba się pieprzyć z łamaniem i wygrzebywaniem ich z pojemniczków - wychodzą "same". Co więcej cena też się zgadza, więc absolutnie nie spieszy mi się do wydawania kroci na modne w blogosferze Yankee Candle (których notabene nigdy nie miałam w żadnym wydaniu... może gdybym miała, śpiewałabym inaczej? ;)







 Les Beiges de Chanel to puder, za którym chodzę już od dawna. Po raz pierwszy zwróciłam na niego uwagę w czerwcu 2013, podczas lotu do Warszawy, we frankfurckiej strefie wolnocłowej... coś mnie wtedy powstrzymało przed jego zakupem (czyżby zdrowy rozsądek?! ;) i od tamtej pory bardzo tego żałowałam. W związku z tym postanowiłam sprawić sobie jego miniaturkę... która jest tak maciupeńka i słodka, że nie potrafię się zmusić do tego, by ją "popsuć" (czyt. użyć). Mam nadzieję, że niebawem mi przejdzie ;)



 Komentarze na temat tego "looku" były mocno podzielone. Pisałam to już raz - napiszę ponownie: cieszy mnie, że wszystkie krytyczne opinie zostały wyrażone w sposób bezpośredni acz kulturalny. To się ceni! Ja się sama sobie strasznie podobałam (a uwierzcie mi, zdarza się to *niezwykle* rzadko) i podejrzewam, że będę wracać do tych loków regularnie. To fantastyczna odmiana (różnica w wyglądzie jest ogromna) bardzo niskim kosztem i w pełni odwracalna. Fun! Więcej zdjęć z lokami plus informacje na temat tego, jak i czym je robiłam,znajdziecie tutaj.



Pomikołajkowe i "poczystkowe" spełnianie marzeń. Tak jak pisałam już w tym poście, zmieniam "filozofię" zakupów i zamiast impulsywnie wydawać pieniądze na drogeryjne "promocje" i "wyprzedaże", inwestuję w to, co *naprawdę* chcę mieć. Rok 2014 będzie rokiem jakości!
Do podkładu Toma Forda wzdycham już od lipca, więc uznałam, że raczej mi nie przejdzie i najwyższy czas sobie ulżyć. Krem pod oczy EL Advanced Night Repair Eye to mój absolutny ulubieniec w swojej kategorii, więc zamiast tracić czas i $$ na szukanie zastępcy, grzecznie do niego wracam. A róże Chanel... kocham i koniec.




Last but not least - rozpoczęłam przygodę z plazmą Perricone MD. W skład zestawu wchodzi krem do szyi i dekoltu (mój pierwszy w życiu!) Cold Plasma Sub-D, serum złuszczająco-odnawiające do twarzy Blue Plasma, krem na dzień/noc Cold Plasma i krem pod oczy (który zastąpię EL jak tylko do mnie dotrze). Plazmowa seria pachnie (śmierdzi!) rybą i ogórkami kiszonymi, ale jako, że wcale tania nie była i od tych co przetrwali ten smród zbiera wysokie noty, postanowiłam trochę pocierpieć. Ciekawe, co z tego wyjdzie.




A co słychać u Was? Jak Wam minął pierwszy tydzień grudnia? Pochwalcie się w komentarzach!


Pożegnanie z depilacją?!

$
0
0
... czyli (wbrew pozorom) walki z niechcianym owłosieniem ciąg dalszy! O moich metodach na pozbywanie się włosków pisałam tutaj, tutaj i tutaj. Dzisiaj dołączy do nich jeszcze jedna, która z założenia ma mi bardzo ułatwić życie i sprawić, że po wszelkie narzędzia tortur zmuszona będę sięgać rzadziej niż kiedykolwiek!

źródło: inhibitif.com



Wszystko to "wina"British Beauty Blogger. To u niej po raz pierwszy przeczytałam o Deciem i oczarowana ich projektami, postanowiłam zgłębić temat... Btw. jeśli macie chwilę, wejdźcie na ich stronę (genialna oprawa graficzna - aż chce się "paczeć"!).
Deciem to inicjatywa skupiająca w sobie parę(naście) różnych linii kosmetyków. Wszystkie prezentowane są jako swojego rodzaju innowacje i można je bez problemu dostać w UK (Boots). Zaintrygowały mnie trzy z nich. Dzięki miękkiemu sercu i dobrej woli jednej z moich brytyjskich ciotek-klotek (muak!), dwa powinny być u mnie lada dzień. Trzeci udało mi się zamówić z Kanady. I to właśnie o nim będzie dzisiaj mowa.
Poznajcie Inhibitif.


Inhibitif to seria kosmetyków, których głównym zadaniem jest redukcja gęstości, jakości i szybkości wzrostu niechcianego owłosienia. W jej skład wchodzą cztery produkty:

źródło: inhibitif.com


Ja zdecydowałam się na serum do twarzy i dezodorant.



Jak to ma niby działać? Muszę przyznać, że producent podaje informacje na ten temat w sposób nieco chaotyczny i mało konkretny. Nie wiem dlaczego, ale byłam święcie przekonana, że szczegółów dowiem się z ulotek załączonych do zamówionych produktów, jednak niestety - nic takiego nie znalazłam. Dlatego podpieram się tutaj grafikiem grafiką znalezioną na ich stronie...

źródło: inhibitif.com


... z którego w dużym skrócie wynika, że:

- są to produkty przeznaczone zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn, którzy pragną zminimalizować potrzebę depilacji owłosienia z różnych części ciała;
- należy ich używać dwa razy dziennie, aplikując na wybrane rejony;
- działanie produktów opiera się o "wysoce skoncentrowaną mieszankę opóźniającą wzrost włosa";
- pierwsze efekty zaczną być widoczne po 2 tygodniach, jednak potrzeba 2 miesięcy regularnego stosowania, aby produkty zadziałały w pełni.



Muszę przyznać, że choć czuję duży niedosyt informacyjny, to jestem bardzo zaintrygowana. W internetach Inhibitif zbiera bardzo mieszane recenzje - na jednych działa super, na innych wcale. Ciekawe, do której grupy zaliczę się ja? Póki co jestem przepełniona sceptycyzmem, ale dam im szansę. O moich postępach będę Was informować na bieżąco!

"Magiczne" składy:

Po lewej dezodorant - olejek rycynowy mnie nieco zadziwił... Słusznie?!  / Po prawej serum do twarzy

Koniecznie dajcie znać, jeśli miałyście do czynienia z Inhibitif, lub jakimikolwiek innymi produktami tego typu - szczególnie, jeśli znalazłyście coś, co naprawdę działa!
 


Pięć (subiektywnie) najpiękniejszych...

$
0
0
... i jednocześnie ulubionych odcieni lakierów Essie w mojej kolekcji. Jako, że jest ona spora (klik), wybór wcale nie był prosty.


 Jeśli śledzicie mnie na Instagramie, znacie już jeden z nich. Pora przedstawić pozostałe cztery!


Kolejność przypadkowa. Od lewej do prawej. Kliknięcie w link, przeniesie Was na stronę ze swatchami.


1. Essie Size Matters.
2. Essie Recessionista.
3. Essie Too Too Hot.
4. Essie Beyond Cozy.
5. Essie Aruba Blue.

Choć ciężko mi w to uwierzyć, podczas pisania tego posta, zupełnie nagle zdałam sobie sprawę, że nigdy nie pokazałam Wam na blogu odcienia Size Matters! To ogromny błąd, który zapewne nadrobię o poranku ;)

A tymczasem ściskam Was mocno. Dajcie znać, co sądzicie o mojej piątce wspaniałych i podzielcie się koniecznie Waszymi ulubieńcami!




Viewing all 164 articles
Browse latest View live